Dawnych wspomnień ślad…
Opublikowano 27 kwietnia 2014 w kategoriach Artykuły - felietony .
DAWNYCH WSPOMNIEŃ ŚLAD…
Kiedy przejeżdżam od głównego ronda w Katowicach w kierunku Chorzowa, z nostalgią oglądam ten fragment miasta, który w niczym nie przypomina tego, co przez prawie 40 lat mojego życia wydawało się być wiecznotrwałe. Dwa przystanki od Spodka po lewej stronie zaczynał się kompleks budynków huty Baildon i ciągnął się aż do rogatek Chorzowa. Na początku lat 70-tych oddano do użytku halę sportową Baildonu. Byłem na inaugurującym otwarcie hali meczu koszykówki Polska – olimpijska reprezentacja USA. Wprawdzie reprezentację USA stanowili studenci z collegów (Avery Brundage nie dopuszczał do Olimpiad zawodowców) ale nasza reprezentacja licząca się wówczas w Europie (trzy medale srebrny i dwa brązowe oraz dwa miejsca w półfinale ME) miała z nimi ciężką przeprawę i wygrała głównie w wyniku fenomenalnej gry Włodzimierza Tramsa – rozgrywającego polskiej drużyny oraz bezbłędnego strzelca Jurkiewicza – późniejszego króla strzelców finałów ME w 1971 roku. A w reprezentacji naszej grali wówczas jeszcze tacy zawodnicy jak Bohdan Likszo i Mieczysław Łopatka – król strzelców MŚ w 1967 roku.
Młodszym warto przypomnieć, że przy hucie Baildon istniał potężny, wielosekcyjny (16 sekcji) klub sportowy o takiej samej nazwie. Najsilniejsze sekcje to szermierka i hokej na lodzie, w których zawodnicy klubu zdobyli wiele medali mistrzostwa Polski. Istniała także sekcja brydża sportowego i miałem zaszczyt w niej występować przez kilka lat. Klub istniejący od 1920 roku przestał istnieć w 2001 roku z powodu likwidacji huty.
Wspomnieć także należy iż w piłce nożnej drużyna Baildonu awansowała w Pucharze Polski do półfinału w sezonie 1967/68 po zaskakującym zwycięstwie w 1/16 finału nad Wisłą Kraków. W drużynie Baildonu występował wtedy nasz kolega brydżysta – Rudolf Zając, z którym rok później, w czasie pobytu w Sławie miałem okazję wystąpić w towarzyskim meczu piłki nożnej na boisku obok szkoły, gdzie przez ostatnie lata grywano w brydża. Reprezentowaliśmy obozowisko szkoły zawodowej z Bolkowa, której kierownictwo pozwoliła nam rozbić namiot na ich terenie. Odwdzięczyliśmy się im dwiema bramkami w zwycięskim 3-1 meczu z jakimiś studentami.
Po prawej stronie znajdował się niepozorny domek, w którym mieściło się kasyno huty Baildon. Przez wiele lat w odbywał się tam turniej – mający rangę okręgowego – w trzeci piątek miesiąca. Tam też miał miejsce mój pierwszy występ w turnieju brydżowym. Był to prawdziwy skok do głębokiej wody. Najpierw przez około rok podglądałem grających w pobliskim klubie NOT-u niedawnych tyskich pierwszoligowców. Po tej nauce założyłem garnitur z krawatem – we środy bowiem był tzw. dzień taneczny i obowiązywał strój wieczorowy z obowiązkowym krawatem. Na górze muzykę dostarczała szafa grająca, co nie przeszkadzało, że w trzech przytulnych pokoikach na dole ćwiczyli brydżyści. W pokoju „zawodowców” zabrakło czwartego. Tym razem nie odmówiłem udziału i zasiadłem do pierwszego swojego kółeczka w takim towarzystwie. Po jego zakończeniu – nieżyjący już niestety Staś Pawłowski – zwrócił się do mnie w typowym swoim bezpośrednim stylu – stary – może pojechałbyś ze mną na turniej na Baildonie w piątek? Nie bardzo wiedząc co to jest turniej, wyraziłem zgodę i dwa dni później zagrałem swój pierwszy turniej w życiu. Wynik nie był oszałamiający, ale 56,2% wystarczyło na pierwsze „pudło” w życiu – zajęliśmy 3 miejsce, a ja zdobyłem pierwszą kasę.
Potem zaliczyłem kilkaset turniejów w tej Mekce śląskiego brydża z tamtych lat. W latach 71 i 72 wygrywaliśmy ze Stasiem punktację długofalową turnieju na Baildonie, za co otrzymaliśmy na własność po jednym pucharze (puchar był za zwycięstwo indywidualne) ze stali keinerowej (nierdzewnej) będącej specjalnością huty Baildon. Kiedy wygraliśmy pierwszy raz Stasio orzekł – biorę to jako starszy, a ty weźmiesz w następnym roku. Tak się stało, a Stasio zyskał u mnie dużo w kategorii „prorok”.
Na pucharze wygrawerowane były nazwiska zwycięzców poszczególnych turniejów w cyklu rocznym. Mam ten puchar do dziś i będzie on przechodni teraz w mojej rodzinie, bo przekażę go moim wnuczkom jako pamiątkę po dziadku nie do zdarcia (puchar, nie dziadek).
Turniej jak na owe czasy miał swój „porządek i ład” – prawie jak u Okudżawy. To były czasy, kiedy telefony były luksusem i wiadomości rozchodziły się pocztą pantoflową ale także, jeśli tylko podało się adres korespondencyjny, przysyłano wyniki listownie do domu. Tym niemniej każdy turniej na Baildonie rozpoczynał się od ogłoszenia wyników sprzed miesiąca. Ceremonii tej dokonywał zawsze jeden z głównych organizatorów, a byli nimi inżynierowie z Baildonu – Adam Ratuszny i Bolesław Zacharzewski. Większość turniejów sędziował charyzmatyczny Edmund Nalewajko. Pamiętam ekspresję z jaką ogłaszał: „turniej rozegrany będzie systemem Mitchell Appendix…” ze szczególnym naciskiem na dwa ostatnie słowa. Brzmiało to w tamtych czasach nadzwyczaj tajemniczo, a chodziło o najzwyklejsze sprzężenie stołów.
W ceremonii rozliczania poprzedniego turnieju bardzo sympatyczne były nagrody specjalne – za 13 miejsce po tabliczce czekolady i za ostatnie miejsce chusteczki na otarcie łez.
Wyniki powielano za pomocą powielacza denaturatowego, stąd niebieskawy kolor kopii. Jedna z nich przechowała się w moich archiwach papierowych w jakiejś kopercie z moim pierwotnym adresem tyskim. Odkrycie jej spowodowało nawrót wspomnień, którymi dzielę się teraz.
Dziś już nie ma śladu po hucie Baildon. Po hali sportowej i kasynie także. Zniknęły prawie z dnia na dzień. Kiedy jednak przejeżdżam tamtędy widzę zamiast nowoczesnych budynków stare czerwonawe budowle dawnej huty noszące imię inżyniera Johna Baildona – Szkota, zasłużonego dla rozwoju polskiego hutnictwa. I natrętnie wciskają się w pamięć frazy nieśmiertelnej ballady Bułata Okudżawy o Puszkinie – a przecież mi żal…
Komentarze